Kuriozum za grube miliony dolarów zryje wam banię.
Już od jakiegoś czasu uprawnione jest żartowanie z tego, że współczesne blockbustery zbliżają się do filmów klasy B lub C z dawnych kaset VHS, ale z wielomilionowymi budżetami. Nie ma w tym nic złego, bo oglądanie naprawdę szalonych, czy nietrafionych pomysłów realizowanych za gruby hajs, potrafi być bardzo satysfakcjonujące. Ale Wcielenie, najnowszy film Jamesa Wana, to nowy poziom tej piramidy absurdu. Trudno powiedzieć, czy to kwestia pozycji reżysera w Hollywood, czy wyjątkowo nieobecnego podejścia po stronie studia New Line Cinema. W nieśmiertelnych słowach Dizzee’ego Rascala, film jest absolutnie bonkers i naprawdę warto przetrwać męczącą część środkową i sztampowy początek. Nikt nie jest gotowy na to, co staje się w trzecim akcie – wiem, że ja nie byłem, mimo, że znałem zwrot akcji wcześniej.
Zacznijmy od sylwetki reżysera, bo filmografia Jamesa Wana to bardzo ciekawy przypadek. Wyreżyserował pierwszą część Piły, która jest całkiem porządną propozycją. Oczywiście, seria stała się męczącą maszynką do zarabiania pieniędzy, ale pierwsza odsłona jest naprawdę dobrym thrillerem o mocno autorskim sznycie. Wan odpowiada też za pierwsze dwie części Insidious i The Conjuring – horrorów, które odcisnęły mocne piętno na współczesnym krajobrazie filmowym. Tylko po tych tytułach widać, ze reżyser doskonale czuje się w horrorowej materii, co więcej, potrafi realizować pomysły, które podbijają publiczność i przynoszą spore zyski studiom. Spośród 16 filmów, które nakręcił Wan, szczególnie wyróżniają się nie tylko horrory, ale także blockbustery. Fast & Furious 7 i Aquaman to pozycje satysfakcjonujące i cudownie durnowate. O ile seria Szybcy i Wściekli ma swoją charakterystykę – jakkolwiek nierozsądna by ona nie była – tak Aquaman to już typowe palenie setek milionów dolarów na ekranie. I nie da się tego kiczu nie kochać, bo wiele wyborów stylistycznych poraża kuriozalnością. Jak widać, James Wan to człowiek zadaniowy, ale nie pozbawiony własnej estetyki. Wcielenie – zdecydowanie wolę tytuł angielski, Malignant (szkodliwy, zły, pełen złej woli) – nie jest najlepszym filmem reżysera, ale trzeba go zaliczyć do jednego z dziwniejszych. To niepotrzebnie pogmatwana historia Madison, która została adpotowana przez nową rodzinę. Jej wcześniejsze losy nie są znane, a samą bohaterkę poznajemy, kiedy jest już dorosła. Żyje z mężem-przemocowcem, pracuje nad siły. Dochodzi do tragedii, a samą Madison nękają wizje morderstw. Policja zaczyna podejrzewać, że może to właśnie ona jest seryjną zabójczynią, ale prawda jest zupełnie inna.
Brzmi w miarę normalnie, prawda? Dodajmy do tego zupełnie standardową dla Wana oprawę wizualną – wiele ujęć wygląda, jakby były żywcem wyjęte z Conjuring – i mamy przepis na kolejny horror dla masowej publiki. Ale to nieprawda, bo cały czas czujemy, że coś tu jest nie tak. Pojawiają się wizualne kody i elementy znane z filmów giallo: a to specyficzna kolorystyka, a to zadymione pomieszczenia, nie mówiąc o ujęciach na narzędzie zbrodni i efekcie taniości w niektórych scenach. I wtedy wjeżdża trzeci akt. Ostrzegam o SPOILERACH, ale jak już wspominałem – wiedziałem już wcześniej, na czym polega fabularny zawijas i w żadnym stopniu nie ograniczyło to mojej satysfakcji z oglądania filmu. Otóż Madison ma na plecach… Brata bliźniaka! Co prawda rodzeństwo rozczepiono, kiedy byli mali, ale Gabriel – bo tak nazywa się ten pasażer – był wyjątkowo okrutnym zawodnikiem, więc de facto pozbyto się jego ciała, a resztkę mózgu (rodzeństwo było złączone mózgami) wepchnięto głębiej w czaszkę Madison. Kiedy mąż bohaterki uderzył jej głową o ścianę, wypuścił Gabriela, który teraz mści się na personelu medycznym odpowiadającym za jego krzywdę. Brat regularnie przejmuje ciało siostry, wtedy ta traci pamięć i jest karmiona wizjami. Sam Gabriel hula w tym momencie do woli, a będąc umieszczonym na plecach, musi wykręcić ręce i nogi, biegając tyłem, co wygląda przekomicznie.
Tak, tych ostatnich kilka zdań brzmi jak zupełne szaleństwo z niskobudżetowego filmu z kasety VHS z lat 80-tych czy 90-tych. Ale to wszystko odbywa się w kontekście hollywoodzkiego filmu z budżetem wynoszącym 40 milionów dolarów. Dawno nie widziałem tak kuriozalnej produkcji o tak dużym wsparciu. Czy James Wan oddał hołd swoim różnym inspiracjom, czy to jakiś trolling na wysokim poziomie? Czy traktować Wcielenie jako parodię, czy to coś zupełnie na serio? Jak wyglądał proces dopuszczenia tego pomysłu do produkcji? Tyle pytań, a odpowiedzi tak mało… Oczywiście, najnowszy tytuł Jamesa Wana nie jest pozbawiony wad. Estetyczne rozjazdy między wysokobudżetową stylówką ala Conjuring a kiepsko rozmieszczonymi nawiązaniami do giallo potrafią być szokujące i mocno wybijające z seansu. Żeby dotrwać do najbardziej atrakcyjnych scen, trzeba przesiedzieć przez naprawdę nudne śledztwo w środkowej części. Całość jest za długa, niespójna i bardzo nierówna. Ale oczywiście nadrabia trzecim aktem i kompletnym odpięciem wrotek, w zasadzie niespotykanym na taką skalę. Film właśnie trafił do polskich kin i na HBO Max, warto tego doświadczyć, żeby zobaczyć, że autorskie kino jest wciąż możliwe w Hollywood. Nawet jeśli jest absolutnie walniętą w czachę realizacją pomysłów rodem z najgorszych odrzutów ery VHS-u.